sobota, 21 listopada 2009

Państwo opiekuńcze z gazrurką w tle.

Rząd planuje rozszerzyć program „Rodzina na swoim”, polegający na dopłatach do kredytów hipotecznych na zakup pierwszego mieszkania dla, jak sama nazwa wskazuje, rodzin. Rozszerzenie ma polegać na tym, że dostęp do tych świadczeń uzyskają również osoby samotne, jako tzw. „jednoosobowe rodziny”. Niby słusznie, bo dlaczego ktoś, kto nie założył jeszcze rodziny ma być gorzej traktowany? Przecież żyje w tym samym kraju i płaci takie same podatki. Niby, bo program pomaga nie tym, do których jest rzekomo skierowany.
Polityka prorodzinna, i ogólnie „opiekuńczość” państwa to chwyt reklamowy i woda na kręcący się młyn piaru. Chwyt niezwykle skuteczny, bo wszyscy lubimy prezenty, każdy chce dostać coś za darmo. Tylko, że nie ma nic za darmo. Za tę pomoc, za dopłaty do kredytów, już dawno zapłaciliśmy, z własnej kieszeni i z lichwiarskim procentem. Państwo żeby coś dać, najpierw musi zabrać. I zabiera, w postaci wszelkiego rodzaju podatków, opłat skarbowych, obowiązkowych ubezpieczeń społecznych, składek emerytalnych, itd. 
Opiekuńcze państwo przypomina człowieka inkasującego ode mnie sto złotych argumentując za pomocą gazrurki ważkość celu, na który moje pieniądze zostaną przeznaczone. A po wszystkim łaskawie wręcza mi pięćdziesiąt złotych abym nie padł z głodu, żądając w zamian wdzięczności za ów wspaniałomyślny gest. Dokładnie ten sam mechanizm stosują państwa szczycące się swoją opiekuńczością w stosunku do obywateli. Najpierw wymuszają wysokie podatki, a później rozdają je w ramach dopłat i ulg, tylko że zamiast gazrurką posługują się znacznie skuteczniejszym narzędziem, jakim jest ordynacja podatkowa i prawo karno skarbowe. Efekt ten sam.
A czy nie prościej i wygodniej (zarówno dla samego państwa jak i jego obywateli) byłoby nie brać całych stu złotych, tylko pięćdziesiąt? Ileż kłopotu takie podejście zaoszczędziłoby mnie (nie musiałbym pisać podań, próśb, dodawać załączników i innej makulatury) jak i państwu (nie musiałoby przerabiać tejże makulatury). W dodatku z takiego podejścia do sprawy wynika również oszczędność – nie trzeba inwestować w gazrurkę. 
Niestety, jest też druga strona medalu. Państwo tylko pozornie troszczy się o swoich obywateli, tak naprawdę jego „opiekuńczość” napędza interes różnej maści przedsiębiorców, w dodatku nie tych najmniejszych, ale korporacji. Wspomniany przeze mnie na początku program „rodzina na swoim” miast pomagać rodzinie usamodzielnić się i zdobyć własne lokum mnoży zysk deweloperom i bankom, de facto uzależniając od nich tych, którzy z programu skorzystali. Mieszkanie zakupione za jego pomocą tylko pozornie należy do kupującego, realnie zaś (jako gwarancja spłaty) należy do banku udzielającego kredytu. Człowiek staje się niewolnikiem systemu, uzależnionym od jego pseudopomocowych działań.
Państwo opiekuńcze okrada swoich obywateli nie tylko z pieniędzy, ale głównie z niezależności, pozbawia instynktu przetrwania zamiast niego oferując wszechobecny „socjal”. Obudźmy się, bo za kilka pokoleń będziemy tylko trybikami w maszynie, pracującymi za miskę zupy i kąt do spania. I jeszcze będziemy za to wdzięczni.

czwartek, 19 listopada 2009

O demoralizującej rybie i wędce, która życie ratuje.

Widziałem ostatnio taki obrazek: sucha, spękana z gorąca ziemia, na której siedzi grupka smutnych, wychudzonych dzieci ze spuchniętymi z głodu brzuchami. Pod zdjęciem podpis: co minutę w Afryce umiera z głodu dziecko. Pomóż. I oczywiście numer konta organizacji humanitarnej, która tą moją pomoc przekaże tam, gdzie jest najbardziej potrzebna. Przeszedłem nad tym do porządku dziennego uznając, że jest to kolejna próba wyłudzenia moich pieniędzy. W dodatku na bezsensowny cel.
Po przeczytaniu tych słów zapewne wielu spośród czytelników stwierdzi, że jestem nieczułym egoistą myślącym tylko o sobie, którego perspektywa kończy się na czubku własnego nosa. Bo kogóż nie wzrusza głodne dziecko? Wszyscy w pierwszym odruchu łapiemy się za portfele chcąc wysupłać z nich kwotę w celu napełnienia jego pustego brzuszka. Właśnie, za portfele, choć powinniśmy złapać się za serce i rozum.
Organizacje humanitarne każdego roku pompują w głodujące rejony świata tysiące ton żywności gotowej do spożycia, podanej niemalże na talerzu jak w dobrej restauracji. W wyciągnięte ręce wprost z ciężarówek rozrzucane są worki z mąką, ryżem, bochenki chleba, kukurydza, i inne produkty. Wszystko to zostaje zjedzone, obdarowani przez jakiś czas cieszą się sytością, a potem... znowu głodują, dopóki nie przyjedzie następny transport do którego pobiegną z wyciągniętymi rękami. W międzyczasie odwiedzi ich fotoreporter i zrobi parę wzruszających fotografii, dzięki którym na konta organizacji wpłyną pieniądze, te zakupią żywność i... kółko się zamyka.
Dajemy ludziom rybę a powinniśmy wędkę. A przecież wystarczyłoby razem z transportem wysłać kilku ekspertów, którzy nauczyliby głodujących uprawiać ziemię, hodować bydło, kopać studnie i wytwarzać podstawowe przedmioty codziennego użytku. Kolejny transport byłby zapewne niepotrzebny. 
I właśnie o to rozbija się cała akcja z wędką. Organizacje zbierają pieniądze, za które kupują żywność, zarabia na tym producent tejże. Zarobek jest stały, bo i żywność jest potrzebna stale. Producent wędki zarobiłby tylko raz, jaki w tym interes? Bo cała pomoc humanitarna to biznes, który kręci się dzięki demoralizacji. Głodująca ludność Afryki była od lat przyzwyczajana do brania, nikt nie nauczył jej pracować, dawać coś z siebie. Nie nauczył, bo to jest nieopłacalne. Gdyby ci ludzie nagle stali się samowystarczalni mechanizm pomocy humanitarnej stanąłby i przestał generować zyski. Organizacje stałyby się niepotrzebne, a ich zarządy zostałyby zmuszone do poszukiwania innej pracy. A kto chciałby porzucić ciepłą posadkę, która w dodatku niesie za sobą społeczną nobilitację do roli altruisty i zbawcy świata? Przedsiębiorcy też nie są tym zainteresowani, bo przecież mogą pozbyć się nadwyżek produkcji i w dodatku nieźle zarobić. Altruizm altruizmem, ale powinien być przede wszystkim podparty solidną porcją wynalazku Fenicjan. 
Chyba najwyższy czas przerwać ten zaklęty krąg „pomocy”? Przestańmy wciąż wysyłać głodnym rybę, która przyzwyczajając do „nicnierobienia” odzwyczaja od pracy i demoralizuje, podczas gdy wędka służy jedynie do bogacenia się tym, którzy i tak już mają wystarczająco dużo.

piątek, 6 listopada 2009

Ludzie nie żyją i o tym nie wiedzą.

To prawda. Czy życiem można nazwać wegetację z dnia na dzień? Nie sądzę. A czy życiem można nazwać lenistwo powszednie? Też nie sądzę. Według mnie życie to czerpanie z nieskończonego oceanu możliwości. To aktywność ponad miarę. Skosztujcie i zobaczcie! .. trudno skosztować czegoś co nam ucieka przez palce, jeśli nam się nie chce tego doświadczyć, w pewien sposób odczuć. Wielu ludzi nie żyje i o tym nie wie. Owszem, żyją z biologicznego punktu widzenia, funkcje życiowe są zachowane, ale nie żyją z duchowego punktu widzenia. Nic nie osiągają, nie mają celu, nie czerpią nic z życia. Są bowiem pustką. Istotą próżni. Czy bowiem przyjdą powtórnie by się odrodzić? Tego nie wiem. Za to wiem, że długo żyć będą, a czemu? A bo złego diabli nie biorą. Po prostu źli ludzie nie umierają. Po to jest życie, aby poznać dobro i zło. Jeśli zaś poznało się zło, kiedy przyjdzie czas na poznanie dobra? Dla niektórych na 5 minut przed śmiercią.